Wojciech Tochman: kat, który ślizgał się na krwi ofiar, nie ma powrotu do świata żywych

 

Czy w Rwandzie, po 20 latach od ludobójstwa, nadal funkcjonuje podział na Hutu i Tutsi? Czy Kościół ma rację, mówiąc, że to, co stało się w 1994 roku, to "nie jego sprawa"? Czym jest pojednanie, a czym przebaczenie i czy można oczekiwać przebaczenia od ocalałego, którego zmuszano do zgwałcenia własnej matki? O tym w rozmowie z Onetem mówi reporter Wojciech Tochman.

 

 

 

Dwadzieścia lat temu, dokładnie 6 kwietnia 1994 roku w Rwandzie, niewielkim państwie środkowej Afryki, rozpoczęło się jedno z największych ludobójstw w nowożytnych dziejach świata. Przez sto dni ekstremiści z plemienia Hutu mordowali rodaków z plemienia Tutsi. Oficjalne dane mówią o milionie ofiar.

 

Do dziś świat zastanawia się, czy musiało do tego dojść. Niepokój w Rwandzie narastał latami, a sygnały o zbliżającej się masakrze pojawiły się w styczniu 1994 roku, kiedy to jeden z członków Interahamwe (bojówki Hutu) przekazał UNAMIR (misji pokojowej ONZ w Rwandzie) dokumenty, mówiące o tym, że rząd planuje ludobójstwo. Bojówki Hutu od jakiegoś czasu gromadziły broń. Z Chin przywieziono maczety, kupione za 750 tys. dolarów. Rozdano je chłopom, bo w przypadku kontroli, łatwo wytłumaczyliby potrzebę tych narzędzi w pracy na roli.

 

Hutu zawsze czuli się gorsi, pominięci, zepchnięci, bo to Tutsi zajmowali najważniejsze stanowiska i byli uznawani za plemię arystokratyczne, byli ładniejsi i mądrzejsi. Gdy prezydentem został człowiek z Hutu - Juvenal Habyarimana – wydawało się, że sytuacja się stabilizuje. Wszystko odwróciło się o 180 stopni, kiedy 6 kwietnia 1994 roku zestrzelono samolot, w którym leciał prezydent. Hutu, w akcie zemsty, zaczęli mordować wszystkich Tutsi, w przekonaniu, że to właśnie oni stoją za tym zamachem. Do dziś nie udało się tej kwestii wyjaśnić.

 

16 lat później reporter Wojciech Tochman pojechał do Rwandy. Efektem tej podróży jest wstrząsająca książka "Dzisiaj narysujemy śmierć". Mimo że wśród tych 147 stron zaledwie jeden rozdział poświęcony jest stanowisku Kościoła wobec ludobójstwa, to dyskusje i spory między autorem a duchownymi odsuwają w cień pozostałe problemy, jakie opisuje reporter. - Nikt z nas nie wie, jakby się na miejscu tych duchownych zachował. Ja? Na pewno bym uciekł. I piszę o tym w książce. Ocenie natomiast podlegać musi postawa misjonarzy przed i po ludobójstwie, kiedy wrócili do Rwandy w poczuciu triumfu – mówi w rozmowie z Onetem Tochman.

 

Aleksandra Parzyszek/Onet: Czy Rwanda rozliczyła się z tym, co miało miejsce w 1994 roku?

 

Wojciech Tochman: Rwanda wciąż się rozlicza. Oficjalnie rozpoczął się proces pojednania, inspirowany przez władzę. W przestrzeni publicznej nie ma już podziału na Hutu i Tutsi. Te słowa są zakazane. Używa się określenia "Rwandyjczycy". Słowo "Tutsi" pojawia się tylko w kwietniu, w trakcie uroczystości upamiętniających kolejną rocznicę ludobójstwa. Mówi się wtedy o "ludobójstwie na Tutsi". Nie podkreśla się, kto go dokonał, bo - zgadzam się - nie można twierdzić, że wszyscy Huty byli mordercami. To byłoby krzywdzące i niemądre uogólnienie. Można natomiast powiedzieć, że wszyscy Tutsi w Rwandzie mieli zostać zabici. I możemy mówić, że zbrodni dokonano w imieniu wszystkich Hutu.

 

Rwanda, wciąż bardzo biedna, rozwija się głównie dzięki pomocy zagranicznej. Prezydent Paul Kagame rządzi tam mocną ręką, więc, nawet jeśli są tam jacyś Hutu, którzy uważają, że ludobójstwo na Tutsi to niedokończona sprawa, to nikt o tym głośno nie mówi. Głośno mówi się o pojednaniu. I choć można wątpić, czy jest ono szczere, Rwanda nie ma innego wyjścia. Państwo musi istnieć, społeczeństwo musi działać.

 

Padło słowo "przepraszamy"?

 

Nie ma kto tego powiedzieć. Nie ma żadnej partii Hutu, żadnej organizacji, która mogłaby się w imieniu rwandyjskich Hutu wypowiedzieć. Bo, jak powiedziałem, oficjalnie nie ma żadnych Hutu, żadnych Tutsi. Przepraszają pojedynczy sprawcy, mordercy. Ci, którzy przyznają się do winy, mają szansę na odbywanie kary w lżejszym więzieniu. Zawozi się ich do miejsca, w którym zabijali, stawia przed ocalałymi ofiarami i oni przepraszają. Ci, którzy się nie przyznali, gniją w przeludnionych ciężkich więzieniach.

 

Jak wyglądają takie więzienia?

 

Nie widziałem tego, co się dzieje za głównym murem, bo mnie tam nie wpuszczono. Na rozmowę przyprowadzano więźniów do tzw. rozmównicy, w przedniej części więzienia. Ale są źródła, które mówią o nieludzkich warunkach tam panujących. Natomiast te lżejsze widziałem od środka, bo to wielkie namioty gdzieś w polu albo w lesie, ogrodzone lichym płotem z patyków. Nikt nie ucieka, bo nie ma dokąd uciec. To mały kraj, ciężko byłoby się ukryć. I każdy wie, że ma za dużo do stracenia. Więźniowie pod nadzorem wychodzą na zewnątrz do pracy. No i co jakiś czas są zawożeni do tych miejsc, gdzie mordowali. Proszą o przebaczenie.

 

Tak bardzo go pragną?

 

Nie sądzę, ale na to dobrze patrzy władza. Może władza się zlituje i skróci skazanemu wyrok.

 

I jak ich ta społeczność wtedy przyjmuje?

 

Kiedy jest wyrok, społeczność przyjmuje więźniów ze spokojem. Ludzie są zmęczeni, zrezygnowani, nie mają siły na awantury. No i spokoju życzy sobie władza. Oczywiście, to wszystko nie znaczy, że władza przebaczyła ludobójcom. Ale, jak powiedziałem, rządzący zdają sobie sprawę, że bez jako takiej zgody Rwanda nie pójdzie do przodu. Ktoś musi pracować. Hutu to 80 proc. społeczeństwa Rwandy. Tutsi - tylko 14 proc.

 

Ale więzienie to czasowe miejsce pobytu. Oni przecież wyjdą kiedyś na wolność.

 

Nie tak prędko. Duża część osadzonych ma dożywocie. Na wolność wyjdą ci, którzy zostali przewiezieni do lżejszych więzień, z wyrokami 10-15 lat. Już wychodzą. Wcześniej są przygotowywani na powrót do domu. Czyli tam, gdzie zabijali. To przepraszanie i proszenie o wybaczenie, kiedy siedzą jeszcze w więzieniu, jest początkiem procesu powrotu. Przygotowuje się w ten sposób nie tylko sprawcę, ale i ocalałych, którzy któregoś dnia zobaczą, że kat ich bliskich jest już wolny i znowu będzie mieszkał obok. W mojej książce "Dzisiaj narysujemy śmierć" pewien mądry rwandyjski psychiatra mówi, że te powroty czasem źle się kończą. Kat, który ślizgał się na krwi ofiar, nie ma powrotu do świata żywych. Jest maszyną produkującą śmierć. Nie może zabić sąsiada, zabija, zwykle z dużym okrucieństwem, kogoś ze swojej rodziny. To, co on robi, jest przerażające, bo ludzkie. Choć wydaje się przez ludzi nie do pojęcia.

 

To władza zakazała używania zwrotów, ale czy ludzie nadal żyją według podziału na Hutu i Tutsi? Czy dzisiaj w Rwandzie funkcjonuje jeszcze ten podział?

 

Oczywiście. I oczywiście każdy wolałby być Tutsi. Bo Tutsi, historycznie rzecz ujmując, są arystokracją. Hutu to chłopi. Często jeden czy drugi Rwandyjczyk, z którym rozmawiałem po raz pierwszy, szybko znajdował jakiś pretekst, by mi powiedzieć, że jest Tutsi. Jeśli nic na ten temat nie mówił, to zwykle znaczyło, że nie jest Tutsi. Hutu nie mówi, kim jest. Ten podział wciąż jest bardzo głęboki. Na szczęście, jak na razie, nie zanosi się na nic porównywalnego z tym, co stało się tam przed 20 laty. Ale też wiemy, że nic nie jest trwale. Sytuacja może się zmienić w ciągu kilku miesięcy. Wciąż działają nienawistne strony internetowe. W Rwandzie ludzie mówią, że serwery znajdują się w Belgii, gdzie mieszka spora diaspora Hutu. Tam prezydent Kagame ich dosięgnąć nie może.

 

Czemu się o tym nie mówi?

 

Społeczeństwa krajów zachodniej Europy nie są do końca świadome, że mają u siebie wielu ludobójców, którym udało się zbiec z Rwandy. Europejczyków to nie interesuje. Wolą dać im pieniądze na zasiłki, na opiekę medyczną, skoro już tu są, zapewnić jakąś edukację... Ktoś przecież w tych supermarketach musi pracować i służyć białym. Są też takie miasta w Europie, gdzie mogą pojechać tylko Hutu, albo tylko Tutsi. Tutsi częściej jeżdżą do Francji, a Hutu do Belgii.

 

To gdzie jest to pojednanie, skoro podziały i wzajemnie animozje zaczynają nawet przenosić się poza granice Rwandy?

 

Czym innym jest pojednanie, a czym innym przebaczenie. Pojednanie zachodzi w przestrzeni publicznej, między grupami, społeczeństwami, narodami, krajami, klasami. To sprawa polityczna. Natomiast przebaczenie jest intymną ludzką emocją, indywidualnym uczuciem, gestem. Przebaczenie jest jedną z najtrudniejszych ludzkich sztuk. Oczekiwanie od ocalałego, że przebaczy temu, który gwałcił jego matkę, albo zmuszał go do gwałcenia własnej matki, a potem jej odciął głowę, jest nieludzkie i okrutne. Wywieranie jakiejkolwiek presji na ofiarach, natarczywe wypytywanie, czy już są skłonne przebaczyć, a jeśli nie, to kiedy będą skłonne, wydaje mi się jakąś perwersją. Bo przebaczenia nie można w sobie wypracować. Rzadko zgadzam się z tym, co mówią katoliccy duchowni, zwłaszcza kiedy mówią o ludobójstwie w Rwandzie, ale bliski mi jest pogląd, że przebaczenie to łaska, dar od losu, albo, jak chcą wierzący, od Boga. Nie pytam bohaterów moich książek, czy przebaczyli. Kim ja jestem, żeby o to pytać? Kobietę, która mi opowiada, że ją zgwałcono. Że zabito jej dzieci. W ogóle mało pytam. Raczej słucham, co ona chce mi powiedzieć.

 

Kiedy rozmawiałeś z kobietami czy z więźniami, to nie bałeś się otwierać tych ran?

 

Praca reportera jest podszyta ciągłym lękiem. Nie mogę ranić swoich rozmówców. Mam nadzieję, że w czasie tych trudnych rozmów potrafię być delikatny, taktowny. Moja rwandyjska tłumaczka, mówi, że kiedy rozmawiam z ofiarami, ale i z katami, jestem zupełnie przezroczysty. Nie mam płci ani koloru skóry. Nie oceniam, nie mądrzę się. Siedzę cicho i słucham.

 

Trudniej się rozmawiało z katami czy z ofiarami?

 

Z katami. Miałem wrażenie, że jeszcze kilka ich słów i pęknę. Czułem obezwładniający wstyd pomieszany z przerażeniem. Bo musiałem w mordercach cały czas widzieć ludzi. W całym ich kontekście. Tych zwykłych rolników, stolarzy, nauczycieli, którzy pewnego dnia zaczęli mordować sąsiadów. Łatwiej człowieka dostrzec w ofierze, z ofiarą łatwiej się utożsamić. Ale żeby zrozumieć kata, trzeba próbować wejść w jego skórę.

 

W Rwandzie silną pozycję ma Kościół. Próbuje w jakiś sposób pomóc państwu w tym pojednaniu czy przebaczeniu?

 

Kościół w tej sprawie jest bierny. A na pewno mógłby sporo zrobić, bo to jedyna dozwolona organizacja, która masowo łączy rzesze Hutu i Tutsi. Ale Kościół chowa głowę w piasek, jakby tam się nic nigdy złego nie stało. W najlepszym wypadku, w rocznicę rozpoczęcia ludobójstwa, któryś z księży powie w czasie mszy "módlmy się za ofiary wojen w Rwandzie", albo "za ofiary wojny sprzed 20 lat". O odważnej konfrontacji z tym, co się stało, nie ma jednak mowy. Bo najpierw duchowni musieliby się skonfrontować ze swoimi grzechami i zaniechaniami. No i zbrodniami. Niektórzy księża zabijali, gwałcili. Były zakonnice, które donosiły. Biali misjonarze uciekli, choć zdarzały się i wyjątki. W książce piszę o polskim pallotynie, który ocalił wielu ludzi. Nie uciekł. Ale ucieczki z tak strasznego miejsca oceniać nie można, bo nikt z nas nie wie, jakby się na miejscu tych duchownych zachował. Ja? Na pewno bym uciekł. I piszę o tym w książce. Ocenie natomiast podlegać musi postawa misjonarzy przed i po ludobójstwie, kiedy wrócili do Rwandy w poczuciu triumfu.

 

Prosiłem raz, drugi raz, piąty, chciałem zrozumieć, chciałem ich pytać, gdzie mieszka Chrystus: w człowieku, który się boi uderzenia maczety, czy w kawałku ciasta z mąki i wody?

 

Mówisz, że księża też mają te najcięższe grzechy na sumieniu. Pamiętasz jakiś konkretny przykład?

 

W "Dzisiaj narysujemy śmierć" podaję szereg przykładów. Choćby tego księdza, który dał ludziom schronienie w przykościelnej wieży, zamknął ich na klucz, po czym zawołał morderców z buldożerami. Krzyczał "sprzątnijcie te śmieci" i pozwolił na zburzenie wieży ze swoimi parafianami w środku.

 

Kościół twierdzi, że były dwa ludobójstwa.

 

To manipulacja. W Rwandzie nazywają to mocniej – mówią, że to negacjonizm. Nikt nigdy nie twierdził, że Rwandyjski Front Patriotyczny (RFP) czyli armia Tutsi, która przyszła do Rwandy z Ugandy, ma czyste ręce. Szczegółowo piszę o tym w książce. Morderstwa na Hutu miały miejsce przed ludobójstwem na Tutsi, działo się to w północnej Rwandzie zajętej przez RPF i zwłaszcza po ludobójstwie. Dwa miliony Hutu, w obawie przed zemstą, uciekło wtedy za granicę, głównie do Konga. RPF poszedł za nimi i zmusił ich do powrotu. Zabito wtedy tysiące ludzi. To były straszne zbrodnie. Ale nie ludobójstwo, które ma swoją ścisłą prawną definicję. Mówiąc w największym skrócie: RPF nigdy nie miał intencji zabicia wszystkich Hutu. Natomiast Interahamwe – bojówki Hutu miały zabić wszystkich Tutsi, także maleńkie dzieci. Taki był strategiczny cel. Tutsi mieli przestać istnieć. Mieli być starci na pył. Fakt, że i Hutu cierpieli, w żaden sposób nie usprawiedliwia ludobójców. A Kościół, mówiąc o jednych morderstwach, usiłuje usprawiedliwiać inne morderstwa.

 

Co w takim razie musiałby dziś zrobić Kościół, żeby można było mówić o rozliczeniu?

 

Mówić uczciwie, jak było. Że przez całe dziesięciolecia Kościół w Rwandzie faworyzował Hutu, że wiedział o zbliżającym się ludobójstwie i niewiele zrobił, by je powstrzymać. Natomiast niektórzy duchowni, w tym hierarchia, uczynili wiele, by do niego doprowadzić. Że katolicy zabijali katolików, że wśród morderców i gwałcicieli byli także duchowni. Kościół, gdyby odważnie i uczciwie podchodził do sprawy, musiałby wtedy powiedzieć swoim wiernym Hutu: "nic nie zwalnia was z odpowiedzialności, bo w najlepszym wypadku patrzyliście bezczynnie na to, co robią wasi bracia, ojcowie i mężowie". W każdej rodzinie był jakiś morderca. Każda rodzina Hutu jest uwikłana w ludobójstwo. Co nie znaczy, że wszyscy byli mordercami. Kościół próbuje jakoś te morderstwa wytłumaczyć. "To nie ty mordowałeś" – mówią księża do katów – "to szatan, który mieszkał w tobie". Egzorcyzmy w Rwandzie są bardzo popularne. Tak Kościół próbuje sobie radzić z traumą ludobójstwa. A niektórzy na trupach chcieliby jeszcze zarobić. Wyobraź sobie, że rwandyjscy duchowni chcieli pieniędzy od ekip ekshumacyjnych! Na terenie wokół kościoła w Kibuye, na zboczu, były porozrzucane ciała ofiar. Przyjechali Amerykanie, żeby je pozbierać, a Kościół zażądał od nich pieniędzy. Chcieli zapłaty za to, że Amerykanie fachowo pozbierają z ich terenu kości ofiar, ciała ich wiernych, którzy zostali zabici zaraz potem, jak uciekli z kościoła.

Misjonarze wrócili do Rwandy w sierpniu 1994 roku, kiedy ziemia była jeszcze ciepła i uginała się od trupów. Żyli i pracowali jak przedtem. Jakby nic się nie stało. I tak przez ostatnich 20 lat. Ale też nie ma co się temu dziwić. Mało wśród nich jest intelektualistów, ludzi światłych i odważnych. Jak na razie nie pojawił się w tamtejszym kościele żaden mądry lider.

W Rwandzie przez kwiecień, maj i czerwiec odbywają się żałobne ceremonie rocznicowe. Jedna, 7 kwietnia, jest państwowa i od kilku lat ciągle jest w tym samym miejscu na stadionie w Kigali. Ale też codziennie w całej Rwandzie odbywają się w tym czasie uroczystości lokalne. W dokładną rocznicę jakiejś lokalnej rzezi. Biali misjonarze, polscy księża, przekonywali mnie, żebym nie szedł na uroczystości państwowe, bo jesteśmy tam niemile widzianymi gośćmi. Rwandyjczycy białych obwiniają o to, co się wydarzyło, w ogóle to nie jest bezpieczne. Ale ja tam poszedłem. Udział w tych uroczystościach zaproponował mi Leonard, chłopak ocalały z ludobójstwa, bohater mojej książki. Pojechaliśmy tam autobusem pełnym studentów, którzy w 1994 roku byli dziećmi i cudem przeżyli. Ta droga była dość straszna, oni to przeżywali, ze stresu wymiotowali. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zaskoczyło mnie to, że jest tam mnóstwo białych: paramedyków, lekarzy, jest cały korpus dyplomatyczny. Przyszli wszyscy biali, którzy akurat przebywali w Kigali. Tylko białych misjonarzy zabrakło.

 

Może to jest reakcja obronna, bo nie wierzę, że ci księża i misjonarze też nie przeszli traumy.

 

Owszem, przeszli. Patrzyli na zabijanie. I powtarzali, że "to nie jest nasza sprawa". Jak to nie ich sprawa? Byli tam od 100 lat, nawracali, ewangelizowali, a jak ich owieczki zaczęły się zarzynać, to to nie ich sprawa? Potem, już po wszystkim, pisali, to tu, to tam, że są tylko ludźmi i że wtedy strach ich wszystkich pokonał. Rozumiem. Ale co działo się potem? Kiedy wszystko się skończyło i już było bezpiecznie? Ja wiem, jak nazywała się spalona na ich oczach dziewczynka, w ich kaplicy, oni tego nie wiedzą. Nigdy nie byli tym zainteresowani.

 

W Kigali, dwadzieścia lat temu, przed kościołem, gdzie pracowali polscy misjonarze, zabito ponad 90 osób. Co zrobili wtedy misjonarze? Najpierw wynieśli z kościoła najświętszy sakrament, by nie doszło do profanacji, a potem się schowali w refektarzu. Do dziś nie chcą o tym mówić. Uważają, że to jest ich prywatna trauma. Każdego roku, 9 kwietnia, przed tym samym kościołem odbywają się lokalne uroczystości. Wygląda to trochę jak festyn, tylko spokojny. Ludzie opowiadają do mikrofonu swoje historie, mówią, co tu przeżyli, na co patrzyli, kogo stracili. A księża siedzą dalej w tym refektarzu, w którym siedzieli wtedy. Nie towarzyszą swoim parafianom w opłakiwaniu zmarłych. Nie pozwala im na to trauma?

 

Nie chcą w ogóle tego komentować? Dlaczego nie biorą udziału w tych uroczystościach?

 

Mają tysiące rożnych wymówek, szytych grubymi nićmi. Wstyd powtarzać. Przypomnijmy, że ci straumatyzowani misjonarze wrócili do Rwandy w sierpniu 1994 roku, kiedy ziemia była jeszcze ciepła i uginała się od trupów. Żyli i pracowali jak przedtem. Jakby nic się nie stało. I tak przez ostatnich 20 lat. Ale też nie ma co się temu dziwić. Mało wśród nich jest intelektualistów, ludzi światłych i odważnych. Jak na razie nie pojawił się w tamtejszym kościele żaden mądry lider. Wciąż nie ma nikogo, kto w imieniu ludzi Kościoła przeprosiłby Boga, za krew przelaną przez jego wyznawców. Kto przeprosiłby ocalałych. Wciąż jest mnóstwo manipulacji w tym, co o Rwandzie mówią duchowni. Choć oni najchętniej by w sprawie Rwandy milczeli. I wierni na całym świecie, także w Polsce, najchętniej by tę sprawę przemilczeli. Tak trudno się z nią skonfrontować, więc łatwiej odrzucić.

 

A świat rozliczył się z tragedii w Rwandzie? Wyciągnął wnioski?

 

Świat, podobnie jak Kościół, nie widzi takiej potrzeby. Nie rozliczyli się Francuzi, którzy mieli ogromny wpływ na to, co się stało w Rwandzie. Nie rozliczyli się Belgowie. Amerykanie też nie. Nie rozliczył się ONZ. Nikt się nie rozliczył.

 

Jakimi ludźmi są księża na misji w Rwandzie?

 

Postawa, którą prezentuje biskup Hoser - przypomnijmy, że w latach 90. był on ważną postacią rwandyjskiego Kościoła - pobrzmiewa w tym, co można usłyszeć od polskich misjonarzy i dzisiaj. Są wśród nich rasiści i antysemici. Te prymitywne dowcipy o czarnych, ale także o kobietach. To poczucie wyższości nad tymi, którym przyjechali służyć. To odgradzanie się od wiernych wysokimi murami, metalowymi bramami. Taka formacja.

 

Aż trudno uwierzyć, że ludzie z takim podejściem mogą być w takim miejscu. Nikt tego nie sprawdza, zanim wyśle się ich na misje?

 

Nie wiem.

 

A skoro teraz mamy liberalnego papieża Franciszka, to może on zajmie stanowisko w tej sprawie?

 

Miał okazję. Była 20. rocznica ludobójstwa i nie pamiętam, żeby wykonał jakiś gest.

 

W twojej książce tylko jeden rozdział poświęcony jest Kościołowi, a pojawiają się głosy, że po prostu szukałeś kozła ofiarnego.

 

Zapisałem to, co zobaczyłem i usłyszałem. Faktycznie w "Dzisiaj narysujemy śmierć" nie mówię tylko o Kościele. To jest opowieść o Rwandyjczykach, o ich małym ciasnym kraju, w którym kaci, ofiary i świadkowie żyją blisko siebie.

 

A może po prostu kobietom zgwałconym czy mordercom okazywałeś więcej empatii niż tym misjonarzom.

 

Słyszałem już ten zarzut. Trudno mi z nim polemizować. Myślę, że podchodziłem do wszystkich z jednakową empatią. Choć za ofiarami i za katami nie stoi żadna instytucja. Nikt im nie nakazuje, co mają mówić. Musieli sami sobie ze mną radzić. Natomiast za misjonarzami stoi wielka korporacyjna machina i oni mówią jej głosem, jej językiem. To był najbardziej agresywny głos, jaki w trakcie pracy w Rwandzie słyszałem. Głos duchownych. Więc może w którymś momencie trudniej mi było być empatycznym. Co nie znaczy, że się nie starałem. Prosiłem raz, drugi raz, piąty, chciałem zrozumieć, chciałem ich pytać, gdzie mieszka Chrystus: w człowieku, który się boi uderzenia maczety, czy w kawałku ciasta z mąki i wody? Mówiono, że realizuję polecenia jakiejś bliżej nieokreślonej diabelskiej instytucji, że ona za mną stoi, że ona mi płaci. Tak, wszystko da się wytłumaczyć działaniem szatana.

 

Źródło: http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/wojciech-tochman-kat-ktory-slizgal-sie-na-krwi-ofiar-nie-ma-powrotu-do-swiata-zywych/n99s4